Jeden ze słabszych "bondów". Zbyt blisko mu do kina akcji, w którym liczą się przede wszystkim efektowne eksplozje, bijatyki i karkołomne tempo fabuły. Tymczasem o magii bondowskiej serii decydują głównie inne czynniki: subtelna autoironia; dobre, często dowcipne dialogi oraz zapadające w pamięć sceny. W filmie Spottiswoode'a tego wszystkiego zabrakło. Jedynie gadżety i dziewczyny są na stałym, wysokim poziomie. Rzecz nie do pogardzenia, ale jak na ukochane dziecko brytyjskiej kinematografii, nieco za mało. Po obejrzeniu "Jutro nie umiera nigdy" w pamięci zostaje tylko ucieczka Bonda sterowanym pilotem BMW oraz Michelle Yeoh w nietypowej roli wyemancypowanej partnerki Jamesa, który od czasu do czasu musi uznać jej wyższość (np. w kwestii znajomości języka chińskiego). Reszta ginie w huku wybuchów, gradzie strzelanin i nieco bezładnej galopadzie kolejnych wydarzeń. Przy napisach końcowych trudno uwolnić się od uczucia pewnego niedosytu. W skali dziesięciopuntowej - szóstka.